Komentarze: 0
- Mortus, a Pod Szeroką Kiecą byłeś? Słyszałem, że kobitki tam gorące jak prosiak z rożna...
- Aleś ty głupi Robin! - Mortus skrzywił się zniesmaczony i otwartą
dłonią dał kompanowi po głowie, może nie nazbyt mocno, ale
wystarczająco, by temu spadła zawadiacka czapka z bażancim piórkiem. -
Z damami jesteśmy, do szanownego wyszynku idziemy, a ty o zamtuzach...
- O wybaczenie proszę.
Robin zaczerwienił się i zawstydzony podniósł czapkę, ale towarzyszące
im damy nie wyglądały na zażenowane, a wręcz po cichutku chichotały.
Zapewne świetnie wiedziały, że przybytki w typie Szerokiej Kiecy, nie
były dla Mortusa nieznanym lądem, jednak nie wydawały się tym
przejmować. A może nawet im to imponowało?
- Ostatnio byliśmy z bandą Czerwonego Jasia w Starym Zajeździe. -
Mortus zakończył niezręczną sytuację i powrócił do opowieści o
karczmach, w których raczył bywać. - To na zachód od miasta, ze trzy
stajania będzie. Wchodzimy, zapachy mięsiwa, gwar, śmiechy, no,
powiadam wam, że klimacik przedni. Pod oknem panowie rycerze siedzą, w
kości grają, z drugiej strony, za przepierzeniem jakieś chłopki, ale
też wesołe, popite już trochę. Trzech nicponi żeśmy przegnali, miejsce
się znalazło, a zaraz i dzbaniec przepalanki, zupa z krupami i świński
udziec. Nie pogadasz, wszystko, jak trza. Trochę po zachodzie stary
bajarz przyszedł, panowie rycerze piwo mu postawili, to i gadać zaczął
i mus rzec, że ciekawie. Warto pójść było, oj warto.
- To czemu dziś nam nie tamtędy droga? Paniczu Mortus, chętnie bym
bajarza posłuchała i smacznym kęsem nie pogardzę... - Róża, jedyna
córka Frimmy, najbogatszego kupca w mieście zaszczebiotała w sobie
właściwy sposób i zrobiła przesadnie smutną minę.
- Nie smuć się panieneczko! Czarny Rumak jest ciebie godzien,
wspaniałych opowieści tam uświadczysz, wyśmienitej strawy zaznasz, a i
potańcować nie zawadzi, czego w Starym Zajeździe nie było.
- Ale następnym razem tam pójdziemy? To by już dwudziesta trzecia moja karczma była...
- No niestety, prędko tam pokazać się nie mogę. Przykro mi niezmiernie.
- Jakże to? Złego coś tam się przydarzyło? Opowiadaj paniczu Mortus,
opowiadaj! - Druga z dam, Lili, pasierbica felczera Larsa Ulryka Bitcha
podchwyciła temat z takim zainteresowaniem, że młodzieniec choć mu nie
w smak było, musiał coś jeszcze dodać. Syn jubilera miał jednak niezłą
kiepełę i potrafił tak wszystko powiedzieć, by wyszło podług jego wizji.
- Nie ma co gadać, tych trzech, cośmy ich od stoła przegnali, wróciło
ze swoją hanzą i się bijatyka zrobiła. Kilka stołów poszło, kotary ktoś
podpalił, służkę też ponoć zgwałcono i choć nie pierwszy i nie ostatni
raz, to się karczmarz wściekł, ot i cała historia. Za to jeszcze
wczoraj na jedno piwko wstąpiłem do Zdziczałej Kobyłki...
- Znaczy się łomot wam miejscowi spuścili? - Robin po raz kolejny nie
wykazał się stosownym taktem, nie wspominając już o lotności umysłu, o
którą było u niego mniej więcej tak ciężko, jak ciężką miał rękę jego
ojciec przedstawiciel cechu kowali w radzie miejskiej.
- Psia jucha, zaraz ja ci łomot spuszczę! Karczmarz się wściekł, tak rzekłem? Toć, na rzyć demona, wiem co mówię!
- Mortus! - Róża stanowczo skarciła przekleństwo, choć chyba tylko dla
pozoru, bo w wyszynkach, w których nie raz bywała nasłuchała się
słownictwa znacznie bardziej zalatującego rynsztokiem. Gdyby jej ojciec
wiedział, gdzie bywa wieczorami... Na szczęście wierzył, że razem z
Lili bierze lekcje haftu.
- Przepraszam, ponosi mnie jak ten ćwok coś palnie.
- Samżeś ćwok! - Robin nie był może najbystrzejszy, ale nie lubił jak go obrażają.
Mało brakowało, a doszłoby do przepychanki, ale obecność kobiet
ostudziła gorące, młode głowy, poza tym cała czwórka stanęła właśnie
pod bramą prowadzącą do Czarnego Rumaka. Wielki jak niedźwiedź
wykidajło przyjrzał się im krytycznie, zmarszczył zarośniętą, zrytą
bruzdami i bliznami twarz i warknął coś niezrozumiałego, ale gdy poczuł
na dłoni ciężar złotej monety zmrużył oczy i usunął się z drogi.
Przez podwórze, obok studni przeszli pod drzwi i już po chwili znaleźli
się w gwarnym, ciepłym i przyjemnie zadymionym wnętrzu. Zgrabna
dziewczyna pojawiła się niemal natychmiast i zaprowadziła gości do
okrągłego stolika. Filuternie puściła oko do Mortusa, on odpowiedział
jej dyskretnym uśmiechem, ale nikt z pozostałych tego nie zauważył.
Szybko przyniosła zupełnie zacne wino, miskę z kaszą i pieczoną gęś.
Trunek rozszedł się w mgnieniu oka, tak, że zaraz potrzebna była
repeta, drób zaś miał mniej szczęścia i ledwie skubnięty musiał
zaczekać, bo rozweselone już towarzystwo zajęło się rozmowami i
śmiechem.
- Patrzta, tam pod ścianą, to sam Rufus herbu Kozia Głowa! - Robin pierwszy zauważył znanego i uwielbianego powszechnie rycerza.
- Iiiiii!!! - Róża i Lili zapiszczały jednocześnie, po czym, gdy
zorientowały się, że obiekt ich potajemnych westchnień, zaintrygowany
krzykiem zwrócił na nie uwagę, speszone spuściły oczy i spąsowiały
zawstydzone.
- Cha, mówiłem, że tu przyjść warto? Zacne persony tu bywają, a choćby
tam popatrzcie, w kącie ta postać wielka... Wiecie li kto zacz? Toć to
Barabasz, nasz kat! A tam, tamten wyelegantowany, w złotym surducie, to
Nordyk, Wielki Koniuszy.
- A tam Oportunia, twoja ciotka... - Lili szturchnęła w bok Różę.
- A żeby ją smok wychędożył... - Róża zaklęła szeptem, schyliła głowę i
starała się ukryć za Robinem. Miała szczęście, bo ciotka nie tylko jej
nie zauważyła, ale po chwili opuściła oberżę. Dziewczyna odetchnęła
głębiej.
- Że też się chce starej po oberżach łazić... Niech no się kiedy wujo dowie, to awantura będzie taka, że pół miasta usłyszy.
- A jaka będzie, jak dowie się twój ojciec? - Mortus zaśmiał się głupawo i dolał wina do pustych już kielichów.
Tymczasem w karczmie pojawiła się grupa minstreli i raz dwa zaczęli tak
skocznie przygrywać, że towarzystwo poczęło tupać i klaskać, a wcale
nie długo później pierwsi odważni poderwali się do tańca. Wśród tej
awangardy nie mogło oczywiście zabraknąć Mortusa, który chwycił za rękę
Różę i niemal na siłę odciągnął ją od stołu. Robin i Lili rychło poszli
w ich ślady, a za nimi ruszyły kolejne pary.
- Odbijany!!! - krzyczał najniższy z muzykantów, odziany na niebiesko
brodacz o figlarnych, jasnych oczach. - A teraz czcigodne damy i
szanowni panowie będzie coś wolniejszego!
Odbijany nie bardzo przypadł do gustu Mortusowi, bo Róża trafiła do
samego Rufusa herbu Kozia Głowa, któren ochoczo schwycił jej dłoń i
poprowadził na sam środek sali. Dziewczyna była pod ogromnym wrażeniem
i nawet nie próbowała protestować. Ba, chętnie pozwoliła zmienić styl
tańca na bardziej swobodny i sama zaczęła niby niewinną, ale wiele
obiecującą wymianę zdań.
- Odbijany! - znów wydarł się minstrel.
Tym razem Mortus był za daleko by wrócić do niewiasty, wybranej na
dzisiejszy wieczór, więc obracając inną, której nie zaszczycił nawet
dłuższym spojrzeniem patrzył z rosnącą złością jak Róża w coraz lepszym
nastroju flirtuje tym razem z jakimś pospolitym chłopakiem z miasta.
- A teraz mała przerwa, gardła mus zwilżyć!
Rufus całe szczęście zajął się rozmową z innymi rycerzami, ale Róża nie
wróciła do stolika swoich towarzyszy, lecz przeszła pod ścianę i
kontynuowała zaczęty w trakcie tańca dyskurs z nieznajomym chłystkiem.
Nic, tylko terminator u jakiegoś sklepikarza! - myśli Mortusa były coraz agresywniejsze. - A może po prostu żaczyna? Dość tego!
- Jaśnie panienko Różyczko! - Syn jubilera w kilka kroków stanął obok
rozmawiającej pary. - Och, przepraszam, że przeszkadzam w tak wysokich
lotów dyskusji, ale zaraz podadzą kuropatwy z truflami i nie godzi się
by stygły...
- Tak, tak, zaraz podejdę... - Róża była wyraźnie zaintrygowana tym, co
prostaczek jej opowiadał. - Wiesz paniczu Mortus, że ten tu Erazm
Flamand, żak naszego, królewskiego uniwersytetu, był w samym Cracum i
smoka tamtejszego widział?
- Ta i dwa jednorożce... - Mortus już nie krył się z niechęcią do
zagranicznego studenta i w jego głosie wyraźnie słychać było drwinę.
- O jednorożcach, jeno słyszałem...
- Słuchaj no... jak ci tam? Erazm... Wiem, że ci radośnie, bo ktoś
przez pomyłkę jakąś wpuścił cię do szanowanej oberży, aleć chybaś
jeszcze tyle nie wypił by nam farmazony wciskać? A tę kubraczynę, że
tak zapytam, to ze stracha na wróble zdjąłeś?
- Mortus! - Tym razem Róża była autentycznie zła. - Mityguj się!
- Ech kubraczek... - żak zrobił sztucznie smutną minę. - Faktem jest,
że nic nie wart, jednakoż o czym waćpan wiedzieć nie może, noszę go bom
zakład przegrał...
- Toś kiep, bo kto zakłady przegrywa, ten kiep! - syn jubilera triumfował.
- ...że starego ślepce oszukam i mu drewniane dukaty do kapelusza
proszalnego wrzucę. Za uczciwym, ot co, więc w kubraku starym wolałem
chodzić.
- Widzisz, wstydź się! - Róża popatrzyła z dumą na studenta i wyższością na Mortusa.
- Po dobroci i w ludzkim języku, widzę, że aluzji chłopcze nie pojmiesz...
Mortus już chciał zdzielić bezczelnego żaka w zawadiacko uśmiechniętą
fizis, kiedy wydarzyło się coś, czego żaden z nich nie przewidział. Oto
minstrele znów zaczęli przygrywać, a kiedy tylko cytra wygrała pierwsze
nuty, jak spod ziemi wyrósł przy nich Rufus Kozia Głowa i porwał Różę
do tańca.
Mortus opuścił wzniesioną pięść i już nie patrząc na konkurenta,
wściekły odszedł do stołu. Przechylił gąsiorek z winem i pociągnął
kilka solidnych łyków. Robin i Lili tańczyli w najlepsze, więc nie było
nawet do kogo gęby otworzyć. Nie tak miał wyglądać ten wieczór,
zupełnie nie tak...
Czy to trufle były stare, czy kuropatwy źle oprawione, dość, że nawet
taki specjał w tej chwili nie poprawił młodzieńcowi humoru. Cóż, czasem
wszystko układa się inaczej, niż byśmy sobie życzyli, a z losem nie
warto walczyć, dlatego, nie informując towarzyszy Mortus wstał i
skierował się ku wyjściu.
- Już? Myślałam, że będzie okazja... porozmawiać. - Dziewczyna, która obsługiwała na sali, jako jedyna go zauważyła.
- Jola... A wie panienka, nie mam dziś nastroju na tańce...
- Rozumiem, rozumiem, wybranka z kim innym pląsa. Ja bym tak panicza
nie zostawiła nawet dla księcia. - Jola uśmiechnęła się kącikami ust i
niby speszona spuściła oczy.
- Zostawiłabyś, zostawiła. - Mortus nieco wbrew sobie odpowiedział na
uśmiech. Poznał tą dziewkę już dawno i nawet parę razy ją podszczypnął,
choć bez jakiegoś zaangażowania, ot tak, dla żartu.
Teraz przyjrzał się jej uważniej. Długie rzęsy trzepotały niczym
zrywający się do lotu gołąb, bujna pierś falowała rytmicznie, szyja
była długa, kibić tak wąska, że pewnie dałby radę ją dłońmi objąć, kosa
złota, gruba, a usta pełne, wilgotne i kuszące.
- No może, dla księcia - dziewczyna zaśmiała się rezolutnie, - ale dla
rycerza żadną miarą. Taki wojak to mieczem machać umie, ale na miłości
się nie zna, a panicz... co innego... a i pierścionek mógłby mi piękny
wyszykować.
Młodzieniec nie zastanawiał się, skąd Jola wie, czym się zajmuje jego
rodzina. Ostatecznie nawet on sam mógł jej coś niecoś po pijaku
napomknąć. Zamiast tego chwycił służkę w pół i gwałtownie ucałował. Nie
próbowała się bronić, a gdy tylko oderwał wargi od jej ust pociągnęła
go na zaplecze.
- Tylko szybko paniczu, bo jak za długo mnie na sali nie będzie, to się karczmarz złościć będzie i nawet wyrzucić mnie może.
Bez skrępowania wysoko podciągnęła spódnicę i opierając się o dębowy
stół wypięła jędrne pośladki. Mortusowi nie trzeba było dwa razy
powtarzać...
- Wpadaj częściej. - Złoty dukat powędrował do kieszonki w szarym
fartuszku, a szybki buziak na policzek młodzieńca i nim ten zdążył
odpowiedzieć coś miłego Jola złapała miskę z kaszą i pobiegła na salę.
Mortus zasznurował spodnie i już przez nikogo nie zatrzymywany wyszedł z oberży.
Nocne powietrze było rześkie, przyjemne szybko wywiało resztki gniewu,
które nawet pomimo przygody ze służką wciąż pozostawały w głowie
młodzieńca. Pora nie była jeszcze bardzo późna, ochota do zabawy
wróciła, więc może ta noc nie była stracona? Tylko, gdzie by tu się
wybrać? Chuć na razie została zaspokojona, więc Mortus wolał raczej
szukać wesołego, męskiego towarzystwa, ale nie mógł się zdecydować,
dokąd iść. Najbliżej mu było do Wiecznego Tułacza, jednak nie przepadał
za tą oberżą, a i jej bywalcy nie darzyli go nadmierną sympatią.
Niewiele dalej, tyle, że w przeciwnym kierunku można było wpaść do
Wyszczerbionego Miecza, ale i to było marne wyjście, bo na
dziewięćdziesiąt procent nie było tam żywego ducha. Kudłaty Niedźwiadek
przechodził właśnie remont, a wszystkie inne oberże, co prawda mogły
być wielce obiecujące, ale znajdowały się naprawdę kawał drogi stąd.
Mortus nieobyczajnie podrapał się po kroczu. Najwyraźniej złapał od
Joli jakieś wredne robactwo, które teraz podgryzało go w najlepsze.
Przykra sprawa, ale niestety na porządku dziennym, jeśli chce się
korzystać z przyjemności życia. Z grymasem niezadowolenia tarmosił się
po portkach i jakoś tak zupełnym przypadkiem odwrócił się na południe w
kierunku portu, doków i znajdujących się przed nimi ciemnych, biednych
i niebezpiecznych dzielnic.
Raz się żyje! To może był głupi pomysł, ale właściwie młodzieniec
prawie nigdy się nie zapuszczał w tamte okolice, a jeśli już, to tylko
za dnia. A przecież w okolicach portu musiały czekać tawerny, być może
bardzo wesołe, gwarne i pełne ciekawych ludzi. Zaliczyć coś takiego, to
byłoby dla bywalca uczęszczanych przez elity lokali zupełnie nowe i na
pewno fascynujące przeżycie. Niebezpiecznie, na demony, nie da się
zaprzeczyć, ale to strasznie kuszące! Na dodatek, to byłaby wspaniała
zdobycz na liście odwiedzonych oberż. Czterdzieści cztery, port,
tawerna jeszcze nie znana.
Wspomnianą listę Mortus miał tylko w głowie, ale jeśli ktoś by spytał,
gotów był w każdej chwili wyrecytować wszystkie czterdzieści trzy
zaliczone oberże, opowiedzieć o ich właścicielach, obsłudze, serwowanym
żarełku i bawiących się w nich ludziach. Daleko by w mieście szukać
drugiego takiego znawcy!
Odważny pomysł jak się okazało, w realizacji rzeczywiście wymagał nie
lada hartu ducha. Zanim Mortus dostał się na oświetlone portowe
nabrzeże najadł się strachu co nie miara, spocił się, nabiegał i chyba
tylko szczęściu zawdzięczał, że nic złego go nie spotkało.
Ledwie przeszedł most nad młynówką niemal wpadł na dwa ghule pożerające
jakiegoś podgniłego trupa. Nie goniły go, bo po cóż miały tracić
energię na coś takiego, jeśli właśnie rozprawiały się z zupełnie
pokaźną kolacją?
Chłopak nie zastanawiał się nad tym. Zadowolony, że udało mu się uciec
skoncentrował się na tym, by zachować większą ostrożność. Z mrocznych,
cuchnących zaułków dochodziły dziwne odgłosy, tajemnicze, błyszczące
zielenią, czerwienią i złotem oczy pojawiały się i znikały, coś
szmerało, coś warczało, generalnie, było się czego bać.
Wcale nie długo, po przygodzie z ghulami, Mortus usłyszał przed sobą,
za winklem odgłosy, które wydały mu się bardziej podejrzane, od innych,
dobiegających z okolicy. Nie pomylił się, a spostrzegawczość uchroniła
go przed wpakowaniem się w sam środek porachunków miedzy zbójeckimi
gildiami. Rzezimieszkowie nie zachowywali się szczególnie głośno, ale
awantura była na całego. Szły w ruch nie tylko pięści, ale i noże i
miecze i kusze, a chyba nawet, tego Mortus nie był pewien, ktoś rzucał
zaklęcia. Grunt, że w porę się zorientował i niezauważony obszedł
niebezpieczny teren bocznymi uliczkami.
Potem poszło już lepiej. Co prawda młodzieniec bez przerwy czuł się
obserwowany, zdawało mu się, że pułapki czyhają za każdym rogiem, a
nawet jeśli nie, to bał się, że zabłądzi, ale ostatecznie cały i zdrowy
znalazł się w porcie.
To, co zobaczył, wywołało niemały szok. W życiu by się nie spodziewał,
że jego własne miasto tętni nocą takim życiem, a przecież sam całe
godziny po zmierzchu spędzał w modnych karczmach i na balach. Tu, w
portowej dzielnicy, spotkał się z rozrywką w zupełnie innym wymiarze.
Zabawa, picie, hulanki i swawole nie ograniczały się do oberż i kilku
kręcących się w ich pobliżu ladacznic. Wszędzie pełno było ludzi,
paliło się wiele ognisk, otwartych było nawet kilka straganów, głównie
ze słodyczami, pieczywem i napitkami, w tę i we w tę przechadzali się
handlarze przeróżnym, trefnie wyglądającym towarem, na skwerach
ulokowali się grajkowie, nierządnic było wręcz zatrzęsienie, wreszcie,
gdzie nie spojrzeć, kłębiły się mniejsze i większe grupki
podchmielonych ludzi, śmiejących się głośno i zajętych zabawą. Co jakiś
czas wybuchały bójki, ale nikt raczej się tym nie przejmował.
Im bliżej nabrzeża, tym tłok był większy, a tłuszcza gwarniejsza. W
bocznych uliczkach tańcowano, w bramach grano w karty i kości, a na
jednym z placów, ku radości gawiedzi pokazywano w klatkach żywe potwory.
Nie ma co, warto było przełamać strach i tu przyjść!
Mortus przedzierał się przez cały ten tłum z coraz większą fascynacją i
rosnącą w duszy euforią. Zakupił pyszną bułkę z pieczonym boczkiem,
wypił solidny kubek jakiejś pieruńskiej elfiej ziołowej nalewki o
nazwie niemożliwej do powtórzenia i nie wiedzieć w jakim celu
zaopatrzył się w glinianego kogutka. Zapewne tylko dlatego, że
sprzedająca je białogłowa wpadła mu w oko. Entuzjastycznie zareagował,
gdy zupełnie obca, ale całkiem atrakcyjna dziewczyna w czerwonej
spódnicy i białej bluzeczce z piskiem przyskoczyła do niego i
sprezentowała gorącego całusa. Już po chwili tańczyli razem do
wygrywanej na prostych smyczkach, żwawej melodyjki.
Dosiadł się do towarzystwa rozprawiającego się z wędzonymi rybami i
gąsiorem bimbru, potem skosztował niewyobrażalnie słodkiej i lepiącej
maziaji, i porzucał podkową, przy której to okazji zarobił trochę
pieniędzy.
Jeden wielki festyn!
A tam, to przecież rycerz Gerlach! Młodzieniec nie mógł uwierzyć, że
tak szanowana i było, nie było bardzo majętna persona, znalazła się
tutaj wśród plebejuszy i na dokładkę świetnie się bawi. Rychło okazało
się, że nie jest to nic nadzwyczajnego. Wystarczyło baczniej przyjrzeć
się ludziom, by dostrzec znanych mieszczan, arystokratów, ich wybranki
serc, a także samotne białogłowy z samego zamku. Nie chodzili w swoich
najlepszych i najbardziej okazałych strojach, większość miała nawet
zwykłe kurty i płaszcze z kapturami, aby nieco zatuszować osobowość,
ale przecież Mortus znał ich z widzenia i nie miał problemu z
rozpoznaniem, nawet w tak dziwnych okolicznościach. Co tu robiła
księżna Alabaster? A ubrany jak zwykły rzemieślnik burmistrz? Jeśli
oni, to właściwie, czy można się było dziwić mistrzom cechowym,
rycerzom i podkomorzemu? Nawet twarz czarodziejki Unpapillon mignęła
gdzieś w pobliży kramu z ozdobami. Niesamowite! Najbogatsi kupcy nie
tylko miasta, ale i całego państwa przechadzali się niby nigdy nic, ale
akurat ich bytność w porcie można było uznać za względnie normalną.
Jednak to, że jeden z nich - Brutus Złoty, osobiście poprowadził
oddział uzbrojonych w dębowe lagi zabijaków, by wcale nie kryjąc się w
ciemnościach rozprawić się z trzema szulerami mającymi rozstawiony pod
fontanną stolik z kośćmi, a potem, ot tak po prostu, tuż obok przysiadł
na ławeczce i raczył się winem w towarzystwie nierządnicy, powinno
chyba budzić sensacje? Nie budziło. Nikt nie zwracał uwagi.
W całym, tym rozgardiaszu, Mortus niemal zapomniał, że przyszedł tu w
poszukiwaniu swojej czterdziestej czwartej karczmy, ale ta, znalazła
się praktycznie sama. Szeroka ulica, którą szedł wyprowadziła go
wreszcie na sam brzeg kanału portowego, wzdłuż którego, w rzędzie
kamiennych domów pełno było mniejszych i większych tawern.
Tylko którą wybrać? Młodzieniec przeszedł jeszcze kawałek i z błyskiem
w oku zatrzymał się pod dyndającym na srebrnym, grubym łańcuchu szyldem
obwieszczającym "Wietrzna Tawerna Jednonogiego Jacka".
Lokal wydawał się w sam raz. Nie za duży, nie za mały, nie za biedny,
ale też na pewno nie ekskluzywny. Sporo towarzystwa wchodziło, sporo
wychodziło, ze środka dochodził śmiech i wyraźne dźwięki wygrywanej na
cytrach i fletniach muzyki.
Mortus zdążył już sobie obiecać, że w tej okolicy będzie częstym
gościem, że zaliczy tu każdą, nawet najmniejszą, nawet najbardziej
zaplutą karczemkę, ale póki co trzeba było od czegoś zacząć i miejsce,
przed którym się znajdował wydawało się u temu wyśmienite.
- Paniczu, chcesz wejść? Przydałaby ci się dama u boku! - Kurtyzana,
która zaczepiła młodzieńca miała już swoje lata, ale, szczególnie,
jeśli zważyć na jej profesję, trzymała się zupełnie dobrze. Była
czysta, czarną suknię nieźle dopasowała do wciąż atrakcyjnej figury, a
ponad gorsetem ciekawie wybrzuszały się półkule biustu. Twarz, choć nie
pozbawiona zmarszczek wydawała się podejrzanie szlachetna, a usta, może
i trochę zwiotczałe, ale gustownie ukarminowane, z pewnością potrafiły
stać się złotą bramą do niemałych rozkoszy. - Jestem Marina i
zapewniam, że lepszej ode mnie nie znajdziesz.
- Tam w środku, poradzę chyba sobie bez towarzystwa białogłowy, ale
kiedy wyjdę, chętnie skorzystałbym z pomocy kogoś, kto zna tą
dzielnicę. A jeśli ten ktoś mógłby mi zaoferować więcej, niż tylko
oprowadzenie po ciekawych miejscach, tym lepiej. - Mortus silił się na
subtelność, ale Marina nie podłapała wysublimowanego tonu.
- Czyli potem będzie panicz raczył mnie przelecieć w bramie? Proszę
bardzo, nie takich raptów już miałam między nogami, choć skrywałam
nadzieję, żeś ciut bardziej wymagający.
- Eee... - Młodzieńca na takie dictum zatkało.
- Och, już dobrze, niech się panicz nie kłopocze!. Jak panicz mówił? Kiedy wyjdzie?
- Tak, kiedy wyjdę...
- No, to o ile wyjdziesz, to moje wdzięki będą czekały.
O ile wyjdziesz - zabrzmiało nieprzyjemnie, ale Mortus zastanawiał się
nad tym tylko chwilę. Dziwka zawinęła się i przeszła na drugą stronę
ulicy, a on pchnął drzwi i odważnie przekroczył próg.
Gruby, ubrany na piracką modłę karczmarz miał, tak jak stało na
szyldzie, drewnianą nogę i na imię Jack. Podjął gościa prawdziwym,
marynarskim, palącym żywym ogniem rumem i baranim udźcem. Ruch w
tawernie był spory, ale kiedy Mortus postawił i jemu porcję trunku,
chętnie się dosiadł.
- Zawsze tu, w porcie, tak wesoło?
- No ba! Przeca to właśnie port. Wilki morskie zabawić się muszą, a i
lądowych szczurów ściąga co nocy nie mało. Choć wiadomo, bywa
spokojniej i bywa, że wszystko, jak dziś, aż drży od śmiechu i tańca.
Tak się dzieje, jak więcej statków przybije, jak kapry na ląd zejdą, a
też, tak w tajemnicy, jak brać piracka cumy rzuci. O, wtedy to, jak
dziś właśnie, zabawa jest najhuczniejsza.
- Prawdę gadacie, że piraci, czy tylko krotochwile sobie ze mnie chcecie poczynić?
- Prawdę najprawdziwszą! Patrzta tam - Jack wskazał gestem głowy na
ławę obsiadniętą przez potężnych byków o zakazanych facjatach. - To na
przykład załoga Czarnej Perły.
Mortus przyjrzał się rzezimieszkom i nie miał żadnej wątpliwości, że karczmarz go nie oszukuje.
- A tamten chudy w czarnym kapeluszu, to sam kapitan Krwawy Krab.
- Niesamowite... A tamten? - Mortus pokazał wąsatego, dobrze ubranego
mężczyznę samotnie pijącego wino do półmiska kaszy z okrasą.
- Tego nie znam. Jakiś z daleka przybysz.
- Wygląda groźnie.
- Może i tak, ale tu każdemu iskry się z oczu sypią. Wiecie co
młodzieńcze? Co to tak ludzi obgadywać? Tu portowa knajpa, tu z każdym
pogadać możecie i jeśli szpicla w was nie ma i głupich pytań nie
będziecie zadawać, to nikt języka nie zawiąże.
- W mordę nie wezmę, jak się do takiego Kraba dosiądę?
Mortus musiał mieć strasznie głupią minę, bo Jednonogi Jack skrzywił się, a potem głośno zaśmiał.
- Chłopaczku, to nie miastowe wyglancowane stoliki i nie dupeczki
lśniące jak perły, ani też nie modnie ubrane, jak ty fircyki, ale
obyczaj dobry każdy zna. Pirat, jak go nie urazisz niczym i na odcisk
mu nie nadepniesz, na lądzie cię nie tknie, a już zwłaszcza w tawernie.
Przeca on sam tu przyszedł by od morza i bijatyki odpocząć, by cycki
jakieś pościskać i trunku i kuchni lepszej niż na morzu skosztować.
Prawda, gdyby co, to kamień na kamieniu by nie został, bractwo port i
miasto by w drzazgi rozniosło, jeno po co miałoby to robić? Ech, naukę
ci daję, więc słuchaj! Tu swoje dupy mają, tu mają łóżka ciepłe,
wreszcie tu sprzedać mogą to, co złupią, więc miejsce jest im
potrzebne. Gwardia od portu trzyma się z dala, pewnie też w łapy za to
bierze, ale jasne, jak dupa Szybkiej Kryśki, że jeśli dymu za dużo by
było i rozrabiania, to musieliby przyleźć, a wtedy strach myśleć, jaka
rozróba by była. Jest więc tak, że tu się bawimy, a rozrabiamy gdzie
indziej.
- Słuszny układ i mądry.
- Prawda. Nawet zakapiory największe te prawa szanują. Kraba widziałeś,
to zerknij no chłopcze jeszcze tam, pod schody. Ta ruda barakuda w
skórzanych portach, to Rusłana, a ten wielkolud obok to Gulgot
Łamignat, jej przydupas. Oboje Kraba nienawidzą, bardziej od każdej
zarazy, a tu siedzą metrów kilka dalej, zęby zacisnęli i tyle, że
udają, że się nie widzą. Oto masz przykład praw poszanowania!
Jack dopił swój rum i wstał do innych gości. Mortus podniósł się również by poszukać sobie jakiegoś wesołego towarzystwa.
Piracka kompania korciła go swą dzikością, tam też były bez wątpienia
najatrakcyjniejsze dziewczyny, ale wbrew zapewnieniom karczmarza
młodzieniec trochę się tych morskich obwiesiów bał. Zamiast nich
przysiadł się do samotnego wąsacza.
- Co dobrego Waćpan popija? - zagadał może głupio, ale nieznajomy
uśmiechnął się uprzejmie i niskim, aksamitnym głosem odpowiedział:
- Ciemne, mocne piwo. Zwą je tu Czarny Smok i powiem szczerze, że jest
jednym z lepszych, jakie zdarzyło mi się pijać. A było tego nie mało...
- Waćpan podróżnik?
- I owszem. Szwendam się, to tu, to tam.
- To musi być fascynujące. Jestem Mortus.
Wąsacz przyjrzał się młodzieńcowi uważnie, jakby starał się ocenić, czy
warto, lub, czy bezpiecznie jest się mu przedstawiać, potem skinął
przyjaźnie głową.
- Dymitr Morfo Twardow.
Zamówili piwa i wędzone śledzie do zagryzania i przez jakiś czas
skupili się na konsumpcji. Nie trwało to jednak bardzo długo, bo
Mortusa zżerała ciekawość. Nie wytrzymał i zagadnął:
- Z daleka waćpan przybywasz?
- Z daleka. W tym mieście jestem pierwszy raz.
- Ja od urodzenia, ale dziś, tej nocy, jakby się ponownie narodził.
- Coś szczególnego się stało?
- Pierwszy raz przyszedłem nocą do portu i nadziwić się nie mogę, co tu
się odbywa! Często po karczmach bywam, ta jest już moją czterdziestą
czwartą, ale i jakby pierwszą, bo żadna poprzednia, choć eleganckie i
godne królów, takiej zabawy zaoferować nie mogła.
- Że miło tu i wesoło, muszę się zgodzić. Uważać jednak radzę i gdzie
nie trzeba się nie wpychać, bo czuję, że szybko może przestać być
przyjemnie.
Mortus nie był pewien, co jego kompan chce przez to powiedzieć. Może
miało to oznaczać, żeby się odczepił, a może to po prostu dobra rada?
- Karczmarz mówił, że tu bezpiecznie...
- Zależy, co przez to chcesz chłopcze rozumieć. Wojny między załogami
może i nie będzie, straż miejska pewnie też się nie wmiesza, ale nie
znaczy to, że ktoś nie może, tak zupełnie prywatnie, bez wzbudzania
sensacji, po łbie oberwać. Bez urazy, ale podług mojego obycia, to
jesteś młodzieńcze świetnym kandydatem, by sztylet pod żebra dostać.
- Dlaczegóż to? - Mortus wcale nie na żarty się przestraszył.
- Powodów może być całe mnóstwo. - Dymitr zrobił długą przerwę na
zwilżenie gardła, wreszcie odstawił kufel, starł pianę z wąsów i
kontynuował. - Raz, żeś nie miejscowy, bo przecież port, to dla ciebie
nowy teren. Dwa, żeś modnie ubrany elegancik, a takich twarde chłopy
często za fircyków i fajfusów mają. Trzy, że masz pieniądze i nazbyt
się z tym obnosisz, wreszcie cztery, że czasem najlepszym powodem jest
brak powodu.
- Powinienem stąd iść, czy jeno wystraszyć mnie chcecie?
- Twoja wola, ani o jednym, ani o drugim nie myślałem. Spytałeś chłopcze, to i odpowiadam, co myślę.
Młodzieniec poczuł się zdecydowanie niepewnie i poważnie rozważał
natychmiastowe opuszczenie oberży. Popatrzył na bawiących się
zakapiorów i teraz widział ich w zupełnie innym świetle. Zdawało mu
się, że każdy jeden patrzy na niego spode łba, że zębami zgrzyta, że
nóż ostrzy. Pewno zaraz by się zerwał i na ulicę uciekł, ale wąsacz go
powstrzymał.
- Ech chłopcze, Mortus?
Mortus potwierdził skinieniem głowy.
- Co ma być, to będzie. Jeśli pisane ci zaszlachtowanie, to czy tu, czy
w jakimś zaułku, cóż to za różnica? Przyszedłeś, masz piwo, to baw się
i o złym nie myśl. Może przeca być, że to tylko starego capa gadanie, a
tyś bezpieczny jak dziecię pod opieką matki. No, dalejże, twoje zdrowie!
Stuknęli się i wypili. Potem jeszcze raz i jeszcze, a gdy skończyło się
piwo zamówili następne. Jeszcze trochę i strach Mortusowi całkiem
przeszedł. Opowiadał o swoich wyszynkowych wyczynach, o poderwanych
białogłowach i poznanych ludziach. Śmiał się w głos, a piraci i inne
typy spod ciemnej gwiazdy siedzące przy sąsiednich stolikach przestali
mu całkiem przeszkadzać.
Wąsacz Dymitr również wyraźnie się rozkręcił. Nie wiadomo ile właściwie
wypił, ale dawka musiała już być solidna, bo złapał charakterystyczny
dla zawianych ludzi humor, język mu się rozwiązał, a i energia poczęła
go rozpierać.
- No, toś się chłopcze Mortus naoglądał nie mało. A powiedz no, smoka żeś widział?
- W karczmie? Waść raczysz żartować... Aleć wiem, że to nie bajdy, bom
rycerza pewnego poznał, Hasan Mustafa się zwał, co z gromienia onych
potworów słynie. Pamiętam jak dziś, w oberży Nocna Mara z kompanią
siedział, pancerz ze smoczych łusek miał, a i naszyjnikiem z kłów
długich i ostrych okrutnie się chwalił.
- Cha, słyszałem i ja o nim, słyszałem... A czarodziejów żeś poznał?
- Magiczkę, co tu mieszka z widzenia znam, nawet tu, w porcie jej twarz mi mignęła.
- I więcej żadnego?
- Żadnego. Widać czarownicy nie lubią nocnych po wyszynkach eskapad, a
szkoda to wielka, bo poznać takiego, to i duma i przygoda, że hej.
- No popatrz - Dymitr Morfo Twardow wstał, wziął się pod boki. - A ja właśnie magiem jestem.
- Panie, raczycie żartować. - Mortus faktycznie wziął to za żart, uśmiechnął się łaskawie i dopił kolejne piwo.
- Ani trochę. Jeślim nie czarodziej, tom kiep, ale, żem nie kiep, to mus mi być tym, kim rzekłem.
- Toś waść zamotał. W porządku wielki czarnoksiężniku, zatem wyczarujta coś. Pokażta, na co was stać!
Mortus nie bardzo wierzył, że wąsaty znajomy mówi prawdę, a nawet jeśli
tak było, to że da się podpuścić na pokaz mocy, ale Dymitr już zdążył
się skupić i wymruczeć pod nosem jakieś zaklęcie. W jego dłoni
zmaterializowała się srebrzysta kula.
- Ot, mała sztuczka. Patrz chłopcze w kule, patrz bystro...
Powierzchnia kuli zrobiła się matowa, potem coś zaświeciło się w
środku. Młodzieniec patrzył i nie mógł uwierzyć, że to dzieje się
naprawdę. Z jasności powstał obraz. Łąka, strumyk, kilka malinowych
krzewów, a w samym środku nagusieńka rusałka. Wiotka jak trzcina, gięła
się, falowała, z gracją wchodziła w piruety, tańczyła najpiękniejszy
taniec na świecie.
- O, na wszystkie zamtuzy świata... - Mortus aż się zaślinił, nie
mówiąc już o tym, że w jego spodniach wyraźnie zaczęło przybierać.
- No, i jak ci się podoba?
- Cudna, najcudniejsza!
- A co powiesz na to?
Do rusałki dołączyła druga, równie piękna i kusząca. Teraz tańczyły ze
sobą, figlarnie kołysały krągłościami, podskakiwały i opadały sobie w
ramiona. Jeszcze chwila, a zaczęły się mieć ku sobie. Już głaskały się
po policzkach, już to się tuliły...
- No, basta. - Dymitr uśmiechnął się, a widząc zaczerwienione uszy
młodzieńca, roześmiał się na całego i aż poklepał z uciechy po udach.
- Jakże to, one tam, w takiej kuli? Prawdziwe?
- Czary chłopcze, czary...
- Toć wy naprawdę czarodziej jesteście!
- Przecież mówiłem.
- I wszystko wyczarować możecie?
- Wszystko nie, ale wystarczająco dużo.
- O matulu, to jest dopiero niesamowite, lepsze po stokroć niż smoczy naszyjnik!
- Lepsze - Dymitr łaskawie się zgodził.
- Masz tu piwo za swe czary!
Martus postawił nowemu znajomemu piwo i trafił w sedno, bo mag do
reszty się rozochocił i już bez szczególnych skrupułów zaczął popisywać
się swoja sztuką. Najpierw sprawił, że wszystkie świece i pochodnie
zapłonęły na fioletowo, potem po krótkiej koncentracji ich stół uniósł
się w powietrze i zawirował. Następne zaklęcie sprawiło, że kręcący się
miedzy nogami kot z szarego stał się biały, a jeszcze kolejne zamieniło
modne odzienie młodzieńca w zgrzebną włosienicę.
Inni goście tawerny dostrzegli, że dzieje się coś wesołego i wokół
dokazującego maga począł się zbierać coraz gęstszy wianuszek gapiów.
Zrobiło się bardzo wesoło, a z każdym czarem stan ten przybierał na
sile. Rzucano Dymitrowi wyzwania, podpowiadano pomysły, stawiano piwa i
wciskano pieniądze. Zwabieni wybuchami śmiechu, do karczmy wchodzili
coraz to nowi goście, toteż już po chwili zrobiło się bardzo tłoczno.
- Hejże czarodzieju! - Przez rozbawiony tłum przepchnął się sam Krwawy
Krab. - Waść tani sztukmistrz jesteś, czy naprawdę masz jaja?
- Też coś! - Mortus wyrwał się z odpowiedzią zamiast towarzysza do
którego skierowane było pytanie. - Waść magii prawdziwej nie poznajesz?
Mało to Mistrz Dymitr mocy pokazał?
- Jarmarczne sztuczki... - twarz Kraba była nieprzenikniona. - Ale
uwierzę w te czary, jeśli i na moją prośbę coś z niczego stworzycie.
- A cóż to miałoby być panie pirat? - Tym razem obdarzony mocą wąsacz mówił już sam za siebie.
- Dajmy na to... Widzicie to rude babsko tam pod ścianą?
- Jasne - Rusłany trudno było nie zauważyć, choć trzymała się z boku powstałego harmidru.
- Otóż to. Wygląda to, to, jak nie przymierzając meduza, albo
rozdeptana flądra. Dokleić jej rybi ogon i nikt nie zauważy różnicy.
- No prawda, urodziwa nie jest.
- A zatem czaruj, panie czarodziej! - Oczy Krwawego Kraba błysnęły złowróżbną iskrą. - Niech ma ogon.
Może gdyby piwa poszło mniej, Dymitr Morfo Twardow poświeciłby choć
chwilę na przemyślenie tej propozycji, lub obserwację reakcji
zebranych, którzy nagle zamilkli przerażeni, jednak ukryte w ciemnej
cieczy alkoholowe procenty zrobiły swoje. Karczmarz nie zdążył wydać
ostrzegawczego krzyku, bo mag błyskawicznie coś wymamrotał i pstryknął
palcami.
W tawernie zapadła grobowa cisza. W pierwszej chwili, wszyscy, jak
jeden mąż wlepili oczy w spory, płaski i mokry ogon falującym tam,
gdzie jeszcze przed chwilą Rusłana miała tyłek, jednak niemal
natychmiast każdy odwrócił wzrok, by nie ściągnąć na siebie niechybnego
nieszczęścia.
Potężna kobieta stała jak skamieniała, ale widać było, jak za
zaciśniętymi szczękami kryje się kipiąca wściekłość. Jej gach, Gulgot
Łamignat powoli odwrócił się i wpił w Dymitra i Mortusa pełne
nienawiści spojrzenie. Wprawnym ruchem wyciągnął wielki sejmitar i
ruszył w ich kierunku.
- Panie szanowny, piękna damo! - Mortus powinien był zwiewać gdzie raki
zimują, ale w przypływie nieuzasadnionej odwagi starał się ratować
sytuację. - Raczycie wybaczyć tą nieszczęśliwą pomyłkę. Ten drobny
żarcik, pomysłem był tego oto jegomościa... - chłopak poszukał wzrokiem
Kraba, ale jego już dawno nie było w tawernie.
- Niby kogo? - Łamignat ryczał jak niedźwiedź.
- Och, pewno słabo mu się zrobiło, bo wyszedł... Aleć już za moment
pomyłkę się cofnie, śladu po niej nie będzie... Możesz cofnąć? -
młodzieniec z nadzieją spojrzał na Dymitra, a kiedy ten kiwnął
potwierdzająco z większym już spokojem kontynuował negocjacje z
rozsierdzonym piratem. - Raczy się waćpan uspokoić i cofnąć, raz dwa i
będzie po krzyku.
Gulgot nie wyglądał na uspokojonego, jednak zatrzymał się i pytająco popatrzył na Rusłanę.
- Niech czaruje, byle szybko! - Kobieta wyraźnie chciała pozbyć się wątpliwej ozdoby.
Pomruk, strzelenie palcami i już było po rybim ogonie. Dymitr spisał
się rewelacyjnie, a Mortus kuł żelazo póki gorące. Zgarnął na ślepo
garść złota z tego, co jeszcze przed chwilą czarodziej dostał od gapiów
i gnąc się w ukłonach podbiegł do ofiary niecnego żartu.
- To z przeprosinami, wyrazami uwielbienia i poszanowania dla nieprzeciętnego poczucia humoru waćpanny.
- Macie szczęście! - Rusłana nie uśmiechnęła się nawet półgębkiem, ale
gadka Mortusa ją ugłaskała. - Macie szczęście, że, jak to rzekłeś
chłystku, mam poczucie humoru.
Młodzieniec jeszcze raz się skłonił, ostrożnie ominął Łamignata i
wrócił do swojego stołu. Dopiero tam upewniwszy się, że nikt nie widzi
z ulgą wypuścił powietrze. Tylko on sam wiedział, jak trzęsą mu się
teraz nogi.
- No, spisałeś się chłopcze...
Dymitr nie wyglądał na jakoś szczególnie poruszonego wydarzeniami, a
już na pewno nie na wystraszonego. Chciał powiedzieć coś jeszcze ale
urwał myśl, bo pojawił się przy nich karczmarz.
- Panowie, to nie było rozsądne. Ba, to było głupie!
- Ale skończyło się dobrze, więc nie ma o czym mówić - czarodziej zupełnie zbagatelizował problem.
- Nie bądź waćpan taki pewny siebie. - Jednonogi Jack daleki był od
wesołości. Rozróby mieć tu dziś nie chcę, więc radzę zmykać, póki
Rusłana spokojna jest. Garniec złota stawiam, że niedługo się jej
odwidzi i do rękoczynów dojdzie.
- Taka pamiętliwa? - Mortus spytał dla porządku, bo był przekonany, że szynkarz wie, co mówi.
- Znacznie bardziej...
- Przesadzacie panie karczmarzu. - Dymitr spokojnie gładził się po
wąsach. - Sprawa ucichła, a jeśli nie, to uwierz, że w razie potrzeby
zadbamy o siebie.
- A o moją tawernę?
- Nie bój nic. Na pewno nie jedną bijatykę tu waść miałeś.
- Prawda, nie jedną i wiem, że w niczym mi kolejne nie potrzebne.
- Rzekłem, że nie ma się czym trwożyć. Zwykła rzecz. Lepiej byśta nam piwa dolali.
- Dla mnie nie, już mam dość. - Mortus pewnie i by jeszcze wypił, ale
uznał, że najwyższy czas zostawić w spokoju czarodzieja i na wszelki
wypadek opuścić lokal.
- Jak waść sobie życzysz. Już podaję.
Szynkarz sapnął gniewnie i poszedł po piwo dla Dymitra, tymczasem Mortus podniósł się i wyciągnął do maga dłoń.
- Na mnie już czas. Niezwykłą przygodę i mi waść zafundowałeś, za com wdzięczny niezmierzenie.
- Żegnaj zatem chłopcze i powodzenia życzę.
Młodzieniec odwrócił się i nie zwlekając ruszył ku wyjściu. Nie zwrócił
uwagi na czterech pospolicie wyglądających typków, którzy wstali i
także przedzierali się w stronę drzwi. Zauważył ich dopiero, gdy
zastąpili mu drogę.
- Panie, mam wrażenie, iż mamy do pogadania - odezwał się najniższy,
niedogolony i cuchnący bimbrem mężczyzna w grubej, zgniłozielonej,
nabijanej guzami kurcie.
- Nie znam waćpanów, więc wnoszę, że to pomyłka - Mortus był spokojny,
nie zdał sobie jeszcze sprawy, że sytuacja może być poważna.
- Ale Rocha Huncwota waść znasz...
- Z przykrością muszę zaprzeczyć. Pierwszy raz o nim słyszę.
Młodzieniec uznał wymianę zdań za zakończoną i chciał się przebić do
drzwi, ale jego rozmówcy byli diametralnie innego zdania. Zamiast się
rozstąpić, stanęli bliżej siebie tworząc mur, od którego Mortus niemal
się odbił.
- Czego? Zaraza by was wzięła!
- Ciii, ciszej chłopcze, ludzie się tu bawią, krzyczeć nie wypada. Jak mówiłem sprawę mamy. O Rocha Huncwota chodzi.
- Przeca mówiłem, że nie znam człowieka! Niech się idzie chędożyć razem z wami.
- Pewno nie miałby nic przeciwko, jest jednak problem taki, że dupczyć, to on już nie może.
- Och przykro mi niezmiernie, ale nie jest to moją winą.
Mortus podjął jeszcze jedną próbę wyrwania się z kordonu, ale stalowy uścisk silnych rąk zatrzymał go tam, gdzie stał.
- I tu się waść mylisz. Otóż jak najbardziej jest to waszą winą,
albowiem Roch za waszą sprawą sczezł był i nie powiem, sczezł w sposób
wielce bolesny.
- Że niby ja mam z tym coś wspólnego?
- Nie da się niestety ukryć. Świadkowie byli, a nawet, jakby nie, to sam żem to widział.
- O czym ty człeku...
- Oj, problemy z pamięcią widzę... A Stary Zajazd chłopcze pamiętasz?
Mortus przełknął ślinę. Najwyraźniej to nie była jednak pomyłka, a
udawanie głupiego też mijało się z celem. Doskonale pamiętał awanturę,
jaka miała miejsce w Starym Zajeździe. Zaczęło się dokładnie tak, jak
jeszcze tego wieczora opowiadał towarzyszom. Poszli do karczmy z hanzą
Czerwonego Jasia i na dobry początek wywalili jakichś ludzi, by znaleźć
miejsca dla siebie. Potem tamci wrócili wsparci liczną grupą
rzezimieszków i zaczęła się rozróba. W karczmie ogień buchnął, baby
jakoś tak, przypadkiem się pogwałciło i tak, jak wcześniej było mówione
karczmarz się wściekł solidnie. Jednakoż, to nie była cała prawda,
albowiem Mortus raczył przemilczeć przyjaciołom, iż wezwano straż
miejską i ledwie wymigał się od aresztowania. Najbardziej niefortunne
było jednak co innego. Otóż, jeden z tych, co na samym początku po
łbach dostali koniecznie chciał osobiście dochodzić sprawiedliwości.
Chłop był z niego może nie nazbyt wielki, ale siłę w łapach miał i jak
huknął Mortusa, to temu aż się gwiazdy pokazały. Gdyby dobrze poprawił,
to jak nic najmodniejszego hulakę w mieście czekałaby trumna. Tyle, że
nie poprawił, bo nie zdążył. Mortus zawinął jakąś nogą od strzaskanego
stoła, co ją pod ręką natrafił, a jak tamten się zgiął, to bez
zastanowienia pchnął go nożem pod żebra i jeszcze później po żołądku.
Co się z ranionym stało, nie wiedział, bo właśnie pojawiła się
wspominana już straż i trzeba było dawać nogę.
No, a teraz okazało się, że tamten nazywał się Roch Huncwot, że
wykitował i że jego koleżkowie nie mają zamiaru tego puścić płazem.
Żarty się skończyły. Uciekać nie było jak, bo łotry trzymały mocno, a i
dalsze gadanie mijało się z celem.
W drugim końcu izby też się coś działo. Mortus kątem oka zauważył, jak
mag Dymitr wstaje, a z jego rąk tryskają oślepiające smugi światła.
Zaczęła się tam szamotanina, błysnęła stal, a potężne postacie Gulgota
Łamignata i jego oblubienicy Rusłany pierwsze opadły czarodzieja.
Czterech zbirów, podobnie, jak i cała reszta obecnych w tawernie
spojrzała się w tamtą stronę.
Mortus wiedział, że drugiej takiej okazji mieć nie będzie. Szarpnął się
do tyłu, szczupakiem rzucił się w bok, pod ławę, potem na czworaka i
już normalnie biegiem do drzwi.
Zabrakło mu niewiele. Od wyjścia na ulicę dzieliło go już nie więcej
niż metr, gdy wprawnie ciśnięty sztylet wbił mu się głęboko pod
łopatkę. Stęknął i padł na ziemię. Potworny, paraliżujący ból wykręcił
mu ciało do nienaturalnej pozycji, ale nie trwał długo. Po chwili układ
nerwowy przestał funkcjonować i Mortus po prostu leżał sobie i
gasnącymi oczami patrzył na rwetes, który podniósł się w karczmie... w
jego czterdziestej czwartej karczmie.
- Trup, trup, trup!!! - darła się bez opamiętania jakaś histeryczka.
Tupot nóg, trzask drzwi i zlane w jednorodny hałas głosy, to było
ostatnie, co Mortus usłyszał.
- Ja mu żem przepowiedziała, że nie wyjdzie.
Marina przywarła mocniej do czarodzieja Dymitra. Od kilku godzin byli
już na gościńcu prowadzącym na zachód, a ona wciąż myślała o awanturze,
która skończyła się zdemolowaniem połowy miasta.
- Przypadek. Chłopak miał pecha i tyle, a że od niego zaczęła się
prawdziwa bitwa, to cóż... przecież to od dawna wisiało w powietrzu. Ja
tam, mógłbym temu nieszczęśnikowi być wdzięcznym, bo przez to, że go
zaszlachtowali miałem czas, by czar rzucić i dać nogę z tej parszywej
tawerny.
- A ja przez to wszystko nie mam gdzie pracować.
- Nie martw się. Miast innych nie mało. Jeśli zechcesz, do zawodu
rychło wrócisz, a na razie podróżujesz ze mną i też źle ci nie będzie.
Szkoda tylko, że jednego konia mamy, ale i to wkrótce postaramy się na
lepsze zmienić.
Jechali chwilę w ciszy, po czym Dymitr jeszcze raz się odezwał:
- Ciekawa rzecz. Ten mały, no jak mu tam... Mortus, chwalił się ile to
karczm nie odwiedził. Tak sobie teraz dla czasu zabicia liczę i jak
nic, wychodzi mi, że ta była moją setną...